MARTYNA CZECH

Oficjalna Strona Artystki

wystawy

Poniżej znajdziesz fotorelacje z niektórych wystaw prac Martyny Czech
Zarówno treść jak forma znajdują w tym malarstwie dosadny wyraz
Ekspresja to jej żywioł
Latająca malarka
Przekazuje treści związane z jej sposobem bycia
Z jej stylem wkładania patyka w szprychy

Forma tego malarstwa jest zgodna z tematami
Agresywna deformacja figury, czasem polana sosem obsceny
Zaskakujące zestawy kolorystyczne
Trafne decyzje dotyczące kompozycji

Obrazy wyrafinowane dzięki okrutnej prostocie zatrzymują się w pamięci
To malarstwo płonie
Nigdy nie jest nudne ani letnie
Sto procent ekspresji gwarantowane

Kontestowanie zużytych form kultury malarskiej
Malarstwo nabiera rozpędu niczym szalona lokomotywa i pędzi do celu
Malarka porusza mroczne strony egzystencji
Innym razem bawi się czarnym humorem
Znajduje sens w malowaniu obscen

W ciągu ostatnich kilku lat klaruje się swoisty styl malarski
Dużo jest tutaj buntu dającego napęd do działania
Ważne, że powstaje z niego witalne malarstwo

Gdy miną lata, pozostanie zawsze ta sama siła malarstwa
Oderwana od obecnych kontekstów osobistych i kulturowych

Większość ważnych rzeczy decyduje się poza osobą jakby w cieniu, jakby w nieświadomości
Sporo jest tutaj intuicji, ważne żeby umieć się jej poddać i popłynąć dalej
Dar stawiania wszystkiego na jedną kartę najczęściej służy malarskiej ekspresji

Prowokujące tematy przyczyniają się do zwrócenia uwagi na tego kto wybrał taką drogę
Dramatyczne zestawy form i kolorów na końcu tworzą niepodważalną strukturę obrazu
Warto dążyć do celu, który jest ponad nami


Kurator: Ryszard Grzyb
Krótki okrzyk małej śmierci, wyszeptany w czterech ścianach czaszki, pokoju i jej świata, lecz to nadal zbyt biologiczne, zbyt słabe – jak okazywanie i odczuwanie emocji. Chwilowe okrzyki smutku, strachu, siły, wytrwałości – krótkie orgazmy życia, przejawy normalności, codzienności i znak, że świat z czasem dalej kopulują. Widzieli w niej ma-donnę, wyjątkową panią: małą, wielką, starą, młodą, kruchą, wytrwałą, a dla jednego była wszystkim. Z piedestału spadła poniżej dna, a wszystkie latające małpy z zachwytem patrzyły na ten wielkomały upadek? Małpy wcześniej zazdrośnie patrzyły na nią z dołu, a teraz ze szczerzącymi się gębami i patrząc z góry, prosto w jej oczy, klaskały głośno. Kiedy ten jeden narcyz zwiędnął, jak w przeszłości inne wyjątkowe kwiaty, co zebrała je w bukiet chwostów, skończyła się znowu miłość. Powtórka z przeszłości i ze wszystkiego dla kogoś, stała się niczym. Wbił jej gwóźdź do serca, prosto i bez litości. Krew ściekała gęsto z czułego miejsca, jak rozmazana, czerwonka szminka fame-fatalle. Cena bycia silną, perfekcyjną, pożądaną oraz piękną w każdy dzień i w każdą noc, gdy w środku samotność wygrywa melodię apatii na żebrach. Stała się zimną lo-dufną, bo ile razy można być bielą płótna, gdy sto razy zostaje złamany największy ludzki dar dla innych: zaufanie i gdy na tę niewinność spadają setki kropel posoki? Lecz mimo to nie-złom-na wstaje z kolan, z tej zbluzganej podłogi i hardo patrzy im wszystkim w czaszki: latającym małpom, narcyzom, bo wie, że to nie jej pora na wieczny odpoczynek na ciemnym cmentarzu metalowych zwłok. Musi być silna, zdeterminowana i jak lekka skorupa, jak dobrze naoliwiona maszyna, iść w górę i do przodu, choć te oczy tylko czekają… musi być mewą, co wszystko przetrwa i wszędzie się odnajdzie… lecz samotną, a jedyne, co może, to niemy krzyk siły roztopionej w kostce wypalenia. Tak każdego dnia, zbierając spaloną jajecznicę z podłogi, śmieje się z nich wszystkich i z samej siebie, bo czarny humor ratuje jej życie, które jest jak chujnia z jajnią: to tylko mix gotowych sałat ironii, żartu i sarkazmu. Pędzlarka wraca do tych czasów dziecinnych, ale nie niewinnych, kiedy babcina pajda chleba z masłem i cukrem była jedyną dozwoloną słodyczą. Wspomina tamtą radość, gdy jeden kęs był jak lot do nieba pośród chmur, ptaków i jak wtedy, nie robiąc nic – poza byciem sobą, wystarczyło to, żeby stać na piedestale miłości. Myśli, co się stało, że została jedynaczką swego żywota, jak do tego doszło? Skoro była tak dzielna, odważna, waleczna, zdeterminowana, uparta to dlaczego? Nieszczęścia chodzą parami, mówiły te niespokojne małpy, a kolejne żonkile, wpatrzone w jej oczy, odbijały swe chore wizerunki. Nikt nie powiedział jej, że czasem gorzkie benzopiguły zmieniają los w gehennę; prawdziwą lawinę złego gówna i nikt nie radził, jak w tym szambie pływać. Sama się tego nauczyła, mimo podtopień, gdzie wewnętrzna bitwa o każdy oddech żywota, kosztował więcej krwi, łez, potu, niż przewidziała to ludzka norma. Wypełzając z tego za każdym razem, zdzierała sobie powłoki skórne i mięsne z dłoni. Jedynym przyjacielem pędzlarki był stres, codzienny towarzysz, co werbalnie komunikował jej, co robić. Odgryzała mięso z palców tak mocno, że zrobiły się czerwone na zawsze. Kawałek po kawałku zanikała z tego świata. Czerwonka bytu, choroba duszy? Nic bardziej mylnego, to zwykła rzecz i konsekwencja nieustannego przekraczania granic. Taka szarodzienność istnienia bez polotu, by kiedyś wrócić na piedestał, ale pędzlarka uczyła się na błędach i stwierdziła, że nigdy więcej nie dotknie tronu miłości. To kiedyś było na szczycie jej piramidy Maslowa, lecz stało się zbędną ułudą. Nigdy więcej nie wpadnie w sidła naiwności, niemocy i podporządkowywania się woli zwiędłego badyla, któremu sflaczał już dawno badylek. Nieraz wpadała w wielkie oko, na pozór ciepłe, dobre, emanujące miłością, lecz zawsze okazywało się zimną taflą mroku. Z każdym mrugnięciem zwijała się coraz mocniej w kłąb siebie, odgradzając od jestestwa. Gubiła się w źrenicy obietnic, nie dostrzegając latających małp i czerwonych latarni zmęczonych palców. Liczyło się tylko oko. Im więcej dawała, tym mniej zostawało, ale wiedziała jak pływać, więc unosiła się i topiła na zmianę w mroku, dźwigając więcej i tak bez końca. Mała p-owieczka rzucała cień wielkiego wilka, ale pożerał ją inny drapieżnik łańcucha pokarmowego sztuki przeżycia. Był nim mityczny człowiek. Gdy wypadła mu spod powieki, ujrzała w końcu prawdę: wszystkożsercy rozczłonkowywali ją powoli. Nie wiedziała jak się scalić, poskładać swe puzzle, więc tylko siedziała martwo na krześle. Na końcu zostaje tylko ona i biel płótna.
Temat wsi, zmora czasów licealnych, powrócił ostatnio za sprawą kilku głośnych publikacji rozliczających się z naszą szlachecko-sarmacką historiozofią. „Chamstwo” Kacpra Pobłockiego czy „Ludowa historia Polski” Adama Leszczyńskiego pokazują nam to, co podświadomie każdy z nas wiedział; wszyscy jesteśmy ze wsi, tylko lepiej lub gorzej to maskujemy lub skuteczniej to wypieramy. Może dlatego sztuka Martyny Czech wydaje się taka bliska.

Jaka powinna być sztuka „o wsi”? Chłopomańska? Krytyczna i stereotypowa jak z głośnego filmu „Arizona” z lat 90.? A może jak z półki w Cepelii; kolorowa, szczęśliwa, kiczowata? Czy możliwe jest namalowanie kury, kobiałki truskawek albo wiejskiej chaty bez zalatywania tandetą? „I co z tego” mówi swoim ostatnim cyklem prac na papierze Czech. Chcecie poznać wieś, to załóżcie gumiaki, a uprzedzenia zawieście na chwile na kołku. Dwadzieścia kilka powstałych w rodzinnej wiosce na Kielecczyźnie, zestawionych ze sobą na wystawie „Rodem ze wsi, krwią z miasta” prac nie mieści się w żadnych schematach. Wieś, jak wszystkie inne tematy prac, interesuje Martynę od początku, do końca, a nie wyrywkowo. Życie w jej sztuce zaczyna się od poczęcia (w jej przypadku należałoby raczej powiedzieć od kopulacji/bzykania/ruchania), a kończy na wydaleniu i rozkładzie substancji organicznych. Kiedy pierwszy raz zobaczyłem te prace, wyobraziłem sobie malarkę stojącą za stołem i rzeźnickim tasakiem rąbiącą mięso na kawałki. Każdy odkrojony plaster to fragment żywego, mięsistego, krwawego bytu, jakim jest polska wieś. Jeden kawałek jest piękny i pożywny, inny żylasty, przerośnięty tłuszczem albo wręcz zepsuty.

„Rodem ze wsi, krwią z miasta” brzmi jak tekst z tatuażu. Martyna nigdy nie lubiła zbędnych słów. Ma być krótko i na temat. Bardzo często tytuły jej prac to zbitki słowne, tworzone jakby po to, by tytuł nie zajmował zbyt wiele miejsca („Choryskop” „Gołodupka”, „NiemaMoc”). Fraza „Rodem ze wsi, krwią z miasta”, jak kilka prac na wystawie, balansuje niebezpiecznie na granicy kiczu. Kto nie widział Martyny wypowiadającej te słowa z bezwzględną pewnością siebie, ten nigdy do końca nie zrozumie ich siły. Czech nie pokazuje swoich prac po to, by z nią polemizować albo się o nie spierać. Jest tak, a nie inaczej. Nie podoba się? Tam są drzwi!

Co istotne, większość prac powstała podczas pierwszego dłuższego pobytu na wsi, gdzie Martyna spędzała jako dziecko wakacje i gdzie już jako nastolatka „jeździła na fasolkę”. Jej „Bronowice” bardzo często wracają w obrazach (portret ukochanego, zmarłego niedawno dziadka, wizerunki zwierzęcych towarzyszy dzieciństwa). Tym razem Czech pojechała tam na plener (sama pewnie nigdy by tego tak nie nazwała). Jej status radykalnie się zmienił; nie jest już przecież ta samą „Martynką”, „kuzynką”, tylko uznaną artystką, o której piszą gazety, a jej obraz kosztuje tyle, ile pracując przy fasolce zarobiłaby w rok. Czy to w jakikolwiek sposób zmieniło jej podejście? W ogóle. W końcu może i krwią jest z miasta, ale rodem ze wsi.

Kurator: Michał Suchora
2021

Choryskop, Galeria Konkluzja, Hotel Dada w Krakowie

Na obrazie widzimy spokojną, śpiącą postać, której włosy układają się w kształt skorpiona. Nieświadoma, za chwilę połknie swój własny ogon, w którym ukryty jest jad. Czy zatem personifikacją skorpiona nie staje się uroboros, mityczny wąż zjadający swój własny ogon i odradzający się z siebie?

Już w starożytności stawiano horoskopy. Nazwy znaków zodiaku pochodzą od nazw gwiazdozbiorów nadanych im przez Sumerów 3–4 tysiące lat temu. Około 500 lat p.n.e. babilończycy dokonali podziału ekliptyki na 12 równych, 30 stopniowych części, które utworzyły zodiak, mierzony kołem zataczanym ruchem Ziemi wokół Słońca. W tradycji polskiego malarstwa ze swojego zainteresowania astrologią słynęła Janina Kraupe-Świderska, której stałym elementem obrazów zostały horoskopy.

Martyna Czech horoskop traktuje z przymrużeniem oka. Nie zainteresowana „magicznym” przepowiadaniem przyszłości, skupia się bardziej na jego psychologicznych aspektach.

Artystka, poprzez swoje prace stawia malarski horyskop. Chory horoskop. Każdy znak zodiaku posiada przecież swoje przywary, lecz obłaskawiony pędzlem Czech, która malując nieraz intymne, przesycone erotyzmem kadry („Wodnik”, „Panna”, „Koziorożec”), innym razem ukazuje jedynie fragmenty ludzkiego ciała takie jak mózg, serce , usta („Byk”, „Bliźnięta”,„Waga”), świetnie bawi się konwencją, nie ocenia, pozwalając na ostateczne rozstrzygnięcie znaczenia całości odbiorcy. Nie brakuje ukochanych w świecie malarki zwierząt, i tak łabędzie stają się „Wagą”, „Lew” urzeka prostolinijnością, a spoglądając na„Raka” dopatrzeć możemy się nie tylko kobiecego łona. Kiedy pytam o obraz „Panna”, Martyna zamyśla się, po czym odpowiada: „Kiedy malowałam ten obraz, myślałam o tym ile cierpienia na swoich barkach musi nieść współczesny człowiek”.

Każdy obraz posiada swoją własną, odrębną historię. Jest też przecież autoportret artystki („Strzelec”), zawieszonej w próżni, ugadzanej przez mężczyznę miłosnymi strzałami, z których sączy się krew. Łuk napina się, za chwilę pomknie kolejna strzała. Kruchość. Niewątpliwe Czech to malarka emocji. Inteligentna obserwatorka ponadczasowych prawd: duchowości i materialności, trwania i przemijania, życia i śmierci - zależności, doprawionych nieraz szczyptą autoironicznego, czarnego humoru.

Kuratorka: Renata Kluza
2020

"Martyna Czech. Budzi emocje". Clay. Warsaw.

Krytyka porównuje jej sztukę do ekspresji lat osiemdziesiątych, wskazuje także na mizantropię malarki. Np. dla Martyny Czech ludzkość jest tylko stadem owsików grzebiących się w gównie. Ktoś inny napisał, że farba to u Czech jeszcze jedna wydzielina ciała, bo Czech swój malarski kardiogram maluje jadem.

Charakterystyczne, ekspresyjne obrazy mają charakter autobiograficzny: interesuje mnie życie samo w sobie, szczególnie moje – bo na tym się znam. Każdy jest intymną opowieścią, pasażem przeżytych emocji. Jeśli traktowanych serio – raczej w trupich, bladych odcieniach, jeśli ironicznie – w żywych kolorach. Kolor to zgrzyta, niepokoi. Buduje to malarstwo: wyraziste, puszczone w detalu. Płótna powstają szybko: za jednym, czasem wielogodzinnym posiedzeniem – bo przecież kolejnego dnia artystka mogłaby danej historii nie czuć tak samo.

Proste kompozycje, ciasno kadrowane sceny najczęściej są dosadne, wręcz brutalne. Czasem obsceniczne. Interesują ją stany i uczucia skrajne, zachowania przemocowe oparte o dominację, uległość i opór wobec tak rozpisanych relacji społecznych. Obserwuje, czasami obśmiewa. Także siebie. Jest w tym. Nie moralizuje. Pracuje w oparciu o przeżyte. Rzeczy i stany, których nie da się zapomnieć. Wobec ludzi jest bezlitosna. Zwierzęta czasem z realnych bohaterów jej życia, stają się alegorią. Jest ostro, bezczelnie i jaskrawo. Są magnetyczne bebechy.

Obraz, jak ektoplazma, staje się próbą komunikacji. Malowanie, Czech z paliwa trudnych emocji, robi użytek. Ciężkie tematem płótna są lekkie w zdecydowanym malarskim geście zredukowanym do pojedynczego pociągnięć pędzla, czasem do płaskiej plamy, kiedy trzeba szorstkiego, mięsistego impastu. Czasem kontrast, wręcz rozsadza podobrazie. Farba myśli razem z Martyną, czuje razem z malarką, rozumie ją. Mimo, że malarstwo jest medium dla oka, ciało farby jest tu zawsze haptyczne, niesie lub znosi dodatkowy ciężar znaczeń nakładanych przedstawienie. Prowadzona jej pędzlem materia oddaje to, co inaczej niewyrażalne. Przenosi nie tyle w świat wyobraźni – przeważnie blisko reprezentacji, w dużym zbliżeniu, za blisko, wojerystycznie zmontowanych fragmentów absorbowanej codzienności, co w świat doznań. Malarstwo Martyny Czech jest śladem operacji na żywej tkance czucia.

Piotr Bazylko
Pamiętam ten moment, gdy zobaczyłem wyniki Bielskiej Jesieni w 2015 roku, który to konkurs wygrała Martyna Czech. „Kto to jest?” – zapytałem sam siebie. Była to dla mnie absolutna nowość. A przecież Martyna zdobyła Grand Prix na jednym z najważniejszych konkursów malarskich w Polsce. Ale gdy spojrzałem na nagrodzone obrazy, wiedziałem, że muszę się czegoś więcej dowiedzieć o tej artystce. Obrazy były inne od wszystkich: niepokojące, zachęcające i odpychające równocześnie. Po prostu ciekawe.

Zacząłem szukać informacji o Martynie i zobaczyłem, że studiuje jeszcze na ASP w Katowicach. Odkryłem też jej profil na Facebooku. Dzięki temu obejrzałem całą jej dotychczasową twórczość i to okazało się przełomem. Skontaktowałem się z Martyną, długo wybierałem, ale ostatecznie zdecydowałem się. Na początku 2016 roku w zimny, szary dzień Martyna przywiozła mi do Warszawy 5 obrazów owiniętych w starą poszewkę od kołdry. Pamiętam też naszą pierwszą rozmowę, bo Martyna powiedziała, że nareszcie będzie miała pieniądze na porządne blejtramy. To mnie zupełnie ujęło i już wiedziałem, że mój wybór jest dobry.

Tak zaczęła się moja przygoda z malarstwem Martyny, które cały czas mnie zaskakuje. To powoduje, że co prawda raz za razem mówię sobie, że już mam dosyć, że przecież i tak nie mam gdzie powiesić jej obrazów, a potem widzę kolejny ciekawy obraz Martyny i to postanowienie odkładam… do następnego obrazu. Od razu dodam, że nie jest to malarstwo łatwe – niektóre obrazy wprost emanują złą energią, inne są tak intensywne, że nie wytrzymują żadnego „towarzystwa”. A mimo to jako kolekcjoner nie mogę się powstrzymać i po prostu dalej kolekcjonuję kolejne dzieła Martyny Czech.

Co mnie fascynuje w malarstwie Martyny? Jego autentyczność. W dobie Instagramowego „wszystkiego na pokaz”, olbrzymiej sztuczności tego co pokazujemy na zewnątrz, autentyczność jej malarstwa jest wprost obezwładniająca. Wszystkie emocje – dobre i złe – mieszają się na powierzchni płótna i wychodzą z przestrzeni obrazu. Martyna maluje to, co przeżywa, nie używając do tego żadnego znieczulenia. Jakby nie używała filtrów znieczulających swoje emocje i myśli na potrzeby innych, bo kogoś urażą, zabolą lub obnażą nasze prawdziwe „ja”.

Na jej obrazach jest miłość i nienawiść, cierpienie i radość, złość i smutek, brzydota i uroda życia. Są bohaterowie jej życia – oczywiście ludzie, ale przede wszystkim zwierzęta: króliki, rybki akwariowe, krowy czy koty. W końcu jest sama Martyna. Jeden z obrazów zatytułowała Zrodzona z farb. Na obrazie jest mnóstwo atrybutów śmierci i przemijania, jest tez osoba przypominająca Martynę. Naga, z rękoma związanymi nad głową. Co chce nam powiedzieć Martyna? Że malarstwo jest dla niej cierpieniem z jednej strony, a koniecznością z drugiej? Że nie ma wyjścia – po prostu musi malować, po to by żyć? Bo… jest Zrodzona z farb?

Tomasz Pasiek
Bardzo nie chciałem poznać Martyny Czech. Lubię spotykać się z artystami, szczególnie w ich pracowniach, ale Martyny za wszelką cenę starałem się unikać. Znając jej prace, spodziewałem się po tym spotkaniu najgorszego. Czułem, że znając jej prace, już znam ją samą. Okazało się, że legenda jest blisko rzeczywistości. Słodka, ale jebnięta. Ale to przyszło później. Znacznie później. Wcześniej było gorzej. Ta Bielska Jesień i ta pierwsza nagroda. Nieeeee!!! Pędzel Ci w oko, jurorze! To nie jest malarstwo, tylko Wypróżnianie (farby, nie miłości). Dziewczyna z problemami, Rozbitka milionów kawałków i jej bazgroły. Cipie imaginacje. Proszę Państwa, oto mój Samo-bój.


Zaprzyjaźnieni malarze, tak jak ja, obwąchali ją z daleka, byliśmy jak stado kundli. Źle nam to pachniało, bardzo źle. Byle jakie, w minutę malowane. Ale odurzeni wąchaliśmy dalej. Kurwy malarskie. Patrzyłem na to razy kilka. I jeszcze raz. Psia chuć… Nie. Nic nie warte. Ale nadal patrzyłem. IntereSik? Sztuka? Nie, to Zbuk. Pełna impotencja sztuki. Mój pierwszy obraz kupiłem na próbę, trochę bez przekonania. I wpadłem. Skąd te Motyle w brzuchu? Naprawdę nie wiem, jak to się stało, że dziś pokazujemy razem z Piotrkiem Bazylko jej pierwszą solową, tak pełną wystawę w Warszawie. Patrzenie uzależnia. Nie-wiń-inności. Amore mi potwore.
Ps. W tekście słowa pisane kursywą są tytułami prac Martyny Czech. Dziękuję.

Wystawa organizowana jest w ramach prowadzonego przez Clay.Warsaw projektu Clay.Art, promującego sztukę najnowsza i współczesną, a także jej kolekcjonowanie. Clay.Warsaw to przestrzeń kreatywna, która jest połączeniem wszechstronnego studia, siedziby agencji produkcyjnych, ciekawą lokalizacją filmową, inspirującym miejscem spotkań i dyskusji dla branży kreatywnej oraz organizacji wystaw i wydarzeń kulturalnych.
4 lipca ‒ 28 sierpnia 2020

Przywoływanie, CSW Kronika, Bytom.

Za ten wzruszający akt poświęcenia Cesarz ratuje go przed samospaleniem, wynagradza nieśmiertelnością i wysyła na księżyc, jako przykład dla całej ludzkości. To symboliczne powiązanie królika ze szlachetnością, jednoczesna bezbronność gatunku i makabra sytuacji znajdują odzwierciedlenie w twórczości Martyny Czech, dla której troska o króliczy los jest swoistym opus magnum. Pracownia malarska artystki to równocześnie sanktuarium uratowanych przed śmiercią zajęczaków, które znajdują szczególne miejsce w jej obrazach.

Pierwiastek zwierzęcy w malarskich wizjach M. Czech pojawia się również jako kontestacja antropocentryzmu - ludzie to raczej bestie, upodlone swoją fizjologią oraz pożądaniem, którym karę wymierza fauna, będąca emanacją uniwersalnej moralności. W tym odczłowieczeniu postaci ujawnia się niechęć artystki do gatunku ludzkiego, jego obrzydliwości i bezformia. Awersja ta kontynuowana jest w abiektach z materiału odzwierzęcego. Przywołując śmierć i mistyczny totem królika ze skumulowanej materii w postaci kleju kostnego, Czech ogłasza fatum całego zbioru. Ludzkość jako swój największy wróg nie zasługuje na szacunek, lecz na opętanie i utratę człekokształtności. Tajemne złorzeczenie dokonuje się poprzez odwrócenie porządku - symboliczny moment zanieczyszczenia u wejścia do jednej z sal ekspozycji. Poprzez estetykę wstrętu artystka kieruje naszą uwagę na skończoność podmiotu, jego nieuchronną dezintegrację i psychiczną beznadzieję.

Paweł Wątroba
2019

"Nic nas nie łączy" BWA Warszawa

Trudno sobie wyobrazić dwoje bardziej do siebie niepodobnych polskich artystów. Leszek Knaflewski urodził się w samym środku PRL, Martyna Czech w pierwszych miesiącach III RP. On wychował się w mieszczańskim Poznaniu w bloku z wielkiej płyty, ona dzieciństwo kojarzy z wizytami u rodziny na małopolskiej wsi. On eksperymentował ze wszelkimi możliwymi mediami poza malarstwem, ona uparcie używa tradycyjnej techniki olejnej. Jego poglądy polityczne nietrudno odgadnąć, ona „politykę ma w dupie”. Jakby tego było mało, Czech, w przeciwieństwie do wielu artystów jej pokolenia, „nie jara się Knafem”, którego na dobrą sprawę zaczęła odkrywać dopiero podczas pracy nad wspólną wystawą. A jednak przyglądając się wczesnym (tym stworzonym krótko po studiach) pracom obu artystów nie sposób oprzeć się wrażeniu, że łączy je jakaś trudna do wytłumaczenia więź.

Motyw zwierząt? Pierwszy trop szybko okazuje się prowadzić w ślepy zaułek. We wczesnych pracach Knafa pojawiają się co prawda m.in. koń, kot, łabędzie, ale są jedynie formą, równie istotną (a może równie nieistotną ) co każdy inny element. Leszek Knaflewski zwierząt po prostu nie lubił. Nie miał ich jako dziecko, a jako dorosły zwracał na nie uwagę tylko w swoich pracach. Pierwsze zwierzę pojawiło się późno na prośbę kilkuletniej córki. Był to czarny kot nazwany przez nią Knafi.

Martyna Czech wychowała się w rodzinie z rolniczymi tradycjami. Jako dziecko dużo czasu spędzała u rodziny na podtarnowskiej wsi, od małego więc miała kontakt ze zwierzętami gospodarskimi. Co istotne, to doświadczenie spowodowało, że zaczęła je traktować podmiotowo, a nie jak inwentarz mający dostarczać swoim właścicielom mleko, jajka i mięso. Tej empatii nie stępiła wyprowadzka na studia najpierw do Krakowa, potem do Katowic. Malarka cały czas znosiła do kolejnych mieszkań zwierzęta, które padły ofiarą ludzkiego draństwa. Zwierzęta na jej obrazach są często ich głównymi bohaterami, traktowanymi z równą co ludzie atencją.

Różnice w przedstawianiu zwierząt widać również na płaszczyźnie czysto formalnej. Koty i świnie w pracach Knaflewskiego są tylko konturem, linearnym zarysem, piktogramem, graficznym przedstawieniem pewnego ogólnego pojęcia. To często szkice przygotowawcze do wielkoformatowych instalacji sygnowanych „Koło Klipsa”. Na obrazach Czech zwierzęta, najczęściej jej ukochane króliki, mają zawsze indywidualny rys, są bardziej portretowe, „pełne”. Dodatkowo, nadawane przez nią tytuły („Podgrzebuszka grzebozwłoczka”) odsyłają do konkretnych istot lub pokazują świat skomplikowanych relacji emocjonalnych („Zemsta”, „Oddanie”).

Symbolika? Wczesne rysunki Knaflewskiego i powstające na ich podstawie rzeźby i instalacje nazywane są przez historyków sztuki przykładami realizmu magicznego. Przypadkowo wyglądające zestawienia przedmiotów nie miały żadnego racjonalnego wytłumaczenia. Te "piękne jak przypadkowe spotkania parasola i maszyny do szycia na stole prosektoryjnym" były wynikiem snów artysty i niekontrolowanych strumieni myśli. „Jak deska do prasowania, którą przepalało żelazko i zaczynało surfować jak surfer na fali”, mówił Knaflewski o swoim obiekcie pokazywanym na czwartej wystawie Koła Klipsa w Galerii Wielka 19 w 1995 roku.

Wszelkie próby przydawania im znamion zamkniętych systemów symbolicznycznch zbywane są przez Ewę Moroń (pierwszą żonę Knaflewskiego), która przez 20 lat była świadkiem powstawania prac, uśmiechem. „Dlaczego człowiek z domkiem zamiast głowy? Bo tak!”
Obrazy Czech mają w sobie podobny psychiczny automatyzm i kompletny brak kalkulacji. Motywem jej obrazu może być wszystko: królik, nastrój, zasłyszane gdzieś słowo czy zwrot. Uogólniając, Czech maluje swoje najbliższe otoczenie; to fizyczne, i to psychiczne. Artystka zawsze nadaje swoim pracom bardzo konkretne tytuły, jakby nie chciała dopuścić, by widz samowolnie interpretował jej obrazy. Ma być tak i koniec. Czasem są one brutalnie bezpośrednie („Kurwy malarskie”, „Łoniaczek pod noskiem”), innym razem celowo niezgrabnie poetyckie („Zrodzona z farb”, „Nostalgia anioła”). O pracach Knafa każdy może myśleć, co mu się tylko podoba, Czech nie zostawia żadnego pola interpretacyjnego.

Brak wielkich narracji? Pokazywane na wystawie rysunki Knafa powstawały w niezwykle intensywnym politycznie i społecznie czasie. Przełom lat 80. i 90. w Polsce to moment ostatecznego upadku PRL i rodzącego się w bólach nowego porządku. Sytuację tę w dosadny sposób komentowali artyści Gruppy, Neue Bieremiennost czy Luxusu. Koło Klipsa, którego członkiem (obok Mariusza Kruka, Krzysztofa Markowskiego i Wojciecha Kujawskiego) był Leszek Knaflewski stała obok. Śmiermiężność schyłkowego PRL skłaniała ich nie do walki z systemem, a do budowania hermetycznego, równoległego świata poza społeczeństwem i polityką. Od manifestu woleli metaforę, od polityki, poezję.

Martyna Czech, oprócz tego, że „politykę ma w dupie”, to jeszcze gardzi próbami interpretowania jej prac przez pryzmat jakichkolwiek nurtów filozoficznych. Patrząc na jej prace każdy solidny akademik zaczyna przywoływać w myślach najważniejsze nazwiska i założenia posthumanizmu. Malarkę jednak interesuje głównie to co „tu i teraz”. Tę radykalną postawę życiową i twórczą najlepiej zinterpretowała w tekście do katalogu „Jad” Karolina Plinta:

„Czech jest totalną hardcorówą” – usłyszałam kiedyś od kolegi, pytając go o dyskutowane szeroko obrazy, które zresztą mnie samą na początku trochę dziwiły. (…) Bezkompromisowość i radykalizm Martyny prowadzić mogą oczywiście do ocen trącących moralizmem, a nawet do śmieszności. Czech, ludzi nieszczególnie lubiąca (za to, że są źli, za to co zrobili jej oraz światu), jest równocześnie zagorzałą obrończynią zwierząt, jako istot bezbronnych i niewinnych. Są one także tymi bardziej pozytywnymi bohaterami jej malarstwa – najczęściej pojawiają się w nim jako ofiary ludzkiej głupoty i nikczemności, są zabite przez myśliwych lub przyrządzone na talerzu.”

Mimo tych wszystkich różnic wczesne prace Leszka Knaflewskiego i Martyny Czech wydają się być sobie dziwnie bliskie, tylko to pokrewieństwo nie sposób jest wyrazić w słowach. Uwielbiający życie towarzyskie i sesje twórcze ze swoim kolegami z Koła Klipsa Knaf i żyjąca we własnym, bardzo osobnym świecie Czech nigdy się nie spotkali. Kiedy malarka pierwszy raz zobaczyła jego rysunki rzuciła „Nic nas nie łączy”. A jednak.

Kurator: Michał Suchora
Fot. B. Górka
3.02-4.03.2018, 2018

"Jad 2", BWA Tarnów

Wystawa malarstwa w rodzinnym mieście artystki

Oprawa graficzna: Agata Biskup
Partner wystawy: Galeria Bielska BWA
Fot. Przemysław Sroka
7 września- 8 października 2017

JAD, GALERIA BIELSKA BWA

Tegoroczna absolwentka katowickiej ASP poddaje się wiwisekcji, jakiej nie mieliśmy w polskim malarstwie od dawna. Czech maluje szybko i łapczywie, jakby jej obrazy były fotografiami emocji w skali 1:1, bez filtra, jak szybkie notatki na serwetce w kawiarni, jak zapiski w telefonie. Podkreślają to dobitne tytuły, których dosłowność jednak w tym przypadku nie razi: Rozdarcie, Odrzucenie, Obsesja, Pokusa itp.

Malarstwo Czech jest gęste od farby, a konfiguracje poszczególnych elementów tak osobliwe, że niejednokrotnie musi upłynąć chwila, zanim uświadomimy sobie na co patrzymy. A patrzymy w zasadzie na trzy motywy: jeden dotyczy kaźni zwierząt, drugi toksycznych relacji z najbliższymi (najdalszymi?), trzeci, być może splatając pozostałe - cielesności, seksualności, choroby. Farba jest u Czech jeszcze jedną wydzieliną, a weryzm przedstawień pozwala mówić wręcz o abiektualnym charakterze tego malarstwa. To twórczość afektywna, malarski kardiogram emocjonalnych poruszeń.

Powodem do namalowania obrazu nie jest u Czech intelektualna spekulacja czy inspiracja którąś z uniwersyteckich mód, lecz przeżycia, impulsy, odruchy. Zazwyczaj bolesne, traumatyczne, niedobre. To zatem malarski odruch na podłe zachowania najbliższych; na cierpienie - własne i cudze; na chorobę; na nieszczęście; na niezabliźnione krzywdy. Martyna Czech maluje jadem".

kurator wystawy: Jakub Banasiak
Fot. Krzysztof Morcinek
Emocjonalne obrazy są obserwacjami przefiltrowanymi przez mój umysł. Powodem do malowania jest nie tylko określone wydarzenie czy osoba-również ważny jest mój stosunek do obiektu czy tematu. Dwojakie spojrzenie jest konfrontacją wrażliwości na świat zwierząt z nienawiścią do świata ludzi, efektem tego zderzenia jest obraz/ból wewnętrzny.

Sztuka nie jest dla mnie formą terapii, gdyż opowiadam o rzeczach nie do wyleczenia (pewne konflikty ciągnąć można bez końca), ale z którymi można się pogodzić; tak jak z przeszłością czy teraźniejszością. Od dziecka tworzyłam skomplikowany system, który pozwalał mi przetrwać, a systematyczne rujnowanie go przez elementy ludzkie doprowadzało na różnych etapach do granic wytrzymałości. Łatanie dziur było chwilowym rozwiązaniem, tak ulotnym, iż nieistotnym.
Tekst: Martyna Czech





    © Martyna Czech 2025
    arrow-downchevron-down-circle linkedin facebook pinterest youtube rss twitter instagram facebook-blank rss-blank linkedin-blank pinterest youtube twitter instagram